Tak było, rok 2015

Mój Südtirol

Südtirol, po naszemu będzie Południowy Tyrol. Pozostanę jednak przy nazwie Südtirol. Dlaczego? Bo ludzie tam mieszkający są dumni z tego, że są Südtirolczykami (Südtiroler), a nie Włochami, Niemcami czy Austriakami. W końcu walczyli o autonomię i od roku 1972 ją mają. ST jest dwu, a nawet trzy języczny. Językami urzędowymi są włoski, niemiecki i ladyński. Ale nie będę tu pisał wam historii i o geografii. Takie rzeczy znajdziecie u wujka Google. Ja będę pisał o sobie. I o moim spojrzeniu na ST.

Ale jak mam pisać o sobie, to trzeba małe wprowadzenie wprowadzić. Autobiografia to nie ma być, ale parę faktów jest istotnych. Pochodzę z Kłodzka, dokładniej zaś mówiąc z Kotliny Kłodzkiej. Młodość spędziłem na łażeniu po górach, włażeniu do wszelkich możliwych dziur i ruin. Potem, jeszcze za komuny, wyemigrowałem do Niemiec. Typowy ekonomiczny „uchodźca”. W Polsce mieszkania doczekał bym się za 20 lat. Tworzyłem od podstaw dział komputerowy w Kłodzkim Przedsiębiorstwie Budowlanym, a zarabiałem mniej niż pomocnik murarza na budowie. Więc RFN był wtedy dla nas rajem. Dla nas, bo była i żona, i dwójka dzieci. Ok, zaraz kończę część „biograficzną”, ale jeszcze parę słów trzeba dodać. Z różnych przyczyn pewnego dnia, stojąc na wadze, zobaczyłem na wyświetlaczu 190. Wzrostu mam co prawda tyle, ale to była wartość w kg. Było to w 2013 roku. I ja, człowiek chodzący swego czasu po górach, wspinający się po skałach – nie byłem w stanie przejść swobodnie 100m. Bolało mnie wszystko, miałem cukrzycę, uszkodzone kolana. Ogólnie – czarna dupa. Zdecydowałem się na operację. Po przejściu całego programu dopuszczenia do takiej bariatrycznej operacji przeszedłem zabieg zmniejszenia żołądka. Został mi żołądeczek o pojemności ok. 150ml. Efekt był piorunujący – w ciągu pół roku schudłem 40kg, potem doszło jeszcze 30. Znowu mogłem się poruszać bez bólu kręgosłupa, zaczynałem żyć od nowa. I wtedy zacząłem myśleć o górach. Kolega, z którym dzielimy pasje do fotografowania, podrzucił mi kilka ujęc z Dolomitami w roli głównej. I wtedy gdzieś w głębi czaszki zapaliło się światełko: musze to zobaczyć na własne oczy!

Tliło się i tliło, aż zapadła decyzja – Jadę! Znalazłem ciekawe połączenie autobusem Eurolines z Hamburga do Bozen za niecałe 100 Euro i to tam i z powrotem. Oczywiście wyszukiwania były długotrwałe, ale ta opcja byłą najtańsza i zwyciężyła. 4 września wyruszyłem w podróż. Nieco byłem zdziwiony, kiedy stwierdziłem, że w autobusie oprócz mnie są jeszcze tylko trzy osoby – z tego dwóch kierowców. I tak było do Monachium. Tam znalazło się więcej chętnych do jazdy w kierunku południowym. Dojechaliśmy wbrew rozkładowi gdzieś tak około godziny 2:30. Również wbrew rozkładowi autobus zatrzymał się na jakiejś uliczce i sobie pojechał. Na grzbiecie miałem duży – 70litrowy plecak i do tego ciężki jak nieszczęście. A z przodu – mały plecak, co prawda nie taki ciężki, ale wygodnie nie było. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, ale jakoś z pomocą wujka Google zorientowałem się, że dworzec autobusowy jest za rogiem. Z pod dworca to już wiedziałem co i jak. Chociaż wedle rozkładu miałem dojechać ok 8:30. Ale najważniejsze, że byłem w Südtirolu. Doczłapałem do dworca kolejowego, skąd miałem jechać dalej. Nocleg bowiem udało mi się zdobyć w Brixen. Nocleg w Jugendherberge Brixen mogę polecić każdemu. Jednoosobowy pokój to koszt ok 30 Euro. Czysto, spokojnie, wygodnie i nowocześnie. Oczywiście nie jest luksusowa suit w 3 gwiazdkowym hotelu, ale ja potrzebowałem miejsca do spania. I takie znalazłem.

Dla zainteresowanych link do strony. Sam korzystałem z JH w Bozen i Brixen i naprawdę mogę polecić!

http://www.jugendherberge.it/cs.asp?st=106&sp=de&b=jugendherberge_4_de

Ale wracamy do Bozen. Stoję przed dworcem kolejowym. Klamki drzwi wejściowych owinięte łańcuchami i zamknięte na kłódki. Ciemno, zimno i nikogo, oprócz grupki podobnych mi turystów nie uwidzisz. Ale przyplątał się jakiś miejscowy i wytłumaczył nam, że mamy iść od peronów, na około i tam gdzieś jest wejście. Okazało się, że na dworcu jest jedno pomieszczenie dla bezdomnych, coby biedaczki nie marzły. Ale tam oprócz gołej podłogi nie było niestety żądnych wygód. Dotrwałem na tej podłodze do otwarcia dworca. Ale otwarcie dworca, to nie otwarcie kas biletowych a i nie otwarcie toalet. Znalazłęm je co prawda, a potrzeba byłą już OGROMNA, ale mimo, że drzwi były otwarte, to w środku egipskie ciemności. Strachliwy nie jestem, ale te toalety na dworcu w Bozen są w podziemiach i faktycznie ciemno, co oko wykol. Ale jak potrzeba stałą się NAPRAWDę OGROMNA przejaśniło mi się w głowie, że przecież komórka ma funkcję latarki. Otworzyli w końcu kasy, zakupiłem bilet. A bilet istotny na tyle, że trzeba coś o nim więcej powiedzieć. Mobilcard i Museum Mobilcard, to taki fajny wynalazek w ST.  Na 1, 3, albo 7 dni można sobie bowiem wykupić bilet, z pomocą którego można poruszać się na terenie całego ST wszelkimi lokalnymi środkami komunikacji – autobusami, koleją i niektórymi wybranymi kolejkami linowymi. Museum Card ma tak samo, ale do tego dochodzi wstęp do 80-ciu muzeów na terenie ST. Najlepsza jest zaś cena tych biletów:

Erwachsene to dorosły, Junior tłumaczyć nie muszę? Zresztą – popatrzcie sobie sami: http://www.mobilcard.info/

Bilet kupiony, siedzę w pociągu. Ciemno jeszcze, więc drogę do Brixen przekimałem, ciesząc się czystym wagonem i wygodnym siedzeniem. Odrobinę inaczej niż na betonowej podłodze w „poczekalni”.

Wysiadam na stacji w Brixen. Plecak na grzbiet, mały z przodu. Idę jak ciężarny kangur, wychodzę przed dworzec i…. Szczęka mi opada. Najlepiej moje odczucia pokażę ten fragment wysłany WhatsAppem do żony:

Zobaczyłem GÓRY!

Taki opad szczęki towarzyszył mi przez caył pobyt. Czasam opadałą niżej. Jak będziecie w tamtych okolicach, to rysy na asfalcie to pamiątka po mnie.

Idę sobie. Trochę tak niezbyt pewnie, bo walczę z wujkiem Goggle, aby ustalić jak dojść do schroniska. Jakoś mi się to w końcu udało. Do ósmej zostało jeszcze trochę czasu, więc łażę trochę dookoła. Ale tylko trochę, bo plecak zapakowałem BARDZO solidnie. Parę kilo waży. Kierowca autobusu aż jęknął, jak go podniósł podając mi go z bagażnika.  Ale w końcu przychodzi pani obsługująca recepcje, otwiera podwoje. Pytam, czy mogę zostawić bagaże, bo rezerwację mam od popołudnia. Okazuje się jednak, że mój pokój jest już wolny, więc dostaję klucze.  Zostawiam wielki plecak, pakuję tylko potrzebne rzeczy do małego plecaka, aparat jeden, aparat drugi, dwie komórki i wypad. (Małe wyjaśnienie co do tego sprzętu – ciągnę ze sobą lustrzankę Pentaxa K50, drugi aparat to FujiPix Real 3D W3, normalna komórka Samsung S5 i do Tego wszystkiego Lumia 1020, która kręci filmy w 4K). Jadę do Bozen, na ten dzień zaplanowałem Rittner Horn. Właściwie winna jest temu Mobilcard, bo kolejka linowa do Oberbozen, potem kolejka wąskotorowa do Klobstein to jedne z atrakcji które są w cenie. A o Rittner Horn doczytałem oczywiście w internecie.

Oczywiście zanim dotarłem do dworca kolejowego, zaczynałem mieć lekki ból karku. Zza każdego rogu, na końcu każdej ulicy widać było – GÓRY. Tak jak tutaj:

Jak się tam człowiek czuje, najlepiej chyba oddaje zdjęcie zrobione na peronie dworca w Brixen.

Jadę pociągiem, a czoło przyklejone do szyby. Widoki nieziemskie. Pociąg jedzie doliną, cały czas praktycznie wzdłuż rzeki. Gdzie okiem sięgnąć widać plantacje jabłek. Krwiste czerwone jabłka na przemian z zielonymi. Te rozpoznaję, czerwone to Braeburn, zielone to Golden Delicious. Te właściwie są prawie żółte. I ciągle w tle góry, góry, góry. Na zboczach widać wioseczki, z których wystają spiczaste wieże kościółków, wszędzie widać typowe gospodarstwa. Widok naprawdę zapiera dech w piersiach. Dojeżdżam do Bozen. Po paru minutach marszu znajduję kolejkę linową do Oberbozen.

Już sama stacja robi ogromne wrażenie, a ja tak naprawdę to chyba pierwszy raz w życiu wsiadam do tak wielkiej gondoli. Jechałem kiedyś w Oberstaufen kolejką, ale to były małe, 6-cio osobowe kabinki. Po chwili obracam się za siebie. I znowu trzeba wziąć głęboki oddech. Pod nami rozpościera się dolina, a w niej Bozen. Stolica Südtirolu.

Następne zdjęcie oddaje chyba lepiej, jak położona jest główne miasto ST. Zresztą tutaj wszystko dzieli się na doliny, w których są miasteczka i większe wioski i góry.

Kolejka po zdobyciu dużego i ostrego zbocza zaczyna posuwać się prawie poziomo. Prawie, bo tutaj pojęcie „poziomo“ praktycznie nie istnieje. A tak to wygląda, jak człowiek zerknie pod siebie. Nie polecam, dla osób z lękiem wysokości.

Jazda trwa ładnych kilka minut. Po wyjściu z górnej stacji wychodzi się prosto na dworzec kolejki wąskotorowej do Klobstein. Tam przeżywam mały napad paniki, bo nie wiem jak znaleźć przystanek autobusu do Pemmern, ale jakoś tak na nosa docieram do niego jakieś 30 sekund przed odjazdem. Autobus wspina się serpentynami aż do stacji kolejki górskiej, która wjeżdża na Schwarseespitze. Jadąc tą kolejką bardzo ostro pod górę, widzę ścieżkę, którą szaleńcy wchodzą na górę. Od samego patrzenia zaczyna mi galopować serce i nogi miękną.  Na szczęście ja siedzę sobie wygodnie w kabince i jadę w górę podziwiając dorodne świerki i szyszki na ich czubkach. Na górze wygląda to całkiem ciekawie. Muszę mówić? GÓRY, góry i jeszcze raz góry. Ale jakie góry. Dookoła NIESAMOWITE góry.

Tu musiałbym zamieścić kilkanaście zdjęć, ale zostawię ten widok dla tych, którzy sami postawią tam swoją nogę. Żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać tego, co człowiek zobaczy własnym okiem.  Zamieszczę za to inne zdjęcie, taki widoczek z okolic stacji kolejki w kierunku na Rittner Horn. Wcale to imponująco nie wygląda, prawda? Taka sobie górka, z wygodną na nią ścieżką.

No to przyznam Wam się, że naprawdę nie wiem, jak ja tam wlazłem. Przypomnę Wam, że za mną byłą całą noc spędzona w autobusie. Kondycji zero, przecież jeszcze rok temu ważyłem 190 kg, uszkodzone stawy, żadnych ćwiczeń ani jakiegoś kondycyjnego przygotowania. I do tego jeszcze te cholerne Termo-spodnie. A jaka pogoda, widać na zdjęciach. Ostatnie metry tej wspinaczki pokonałem chyba tylko i wyłącznie dzięki pewnemu francuzowi, który usiłował się ze mną dogadać (ja co prawda też). Angielskiego to praktycznie nie znam, francuskiego uczyłem się 30 lat temu. Francuz zaś (nie rozumiem czemu), ani po rosyjsku, polsku czy niemiecku nie rozumiał ani słowa. No ale dzięki temu zaawansowanemu machaniu rękami, tudzież wysiłkowi psychicznemu jakoś w zapomnienie poszły pękające płuca, rozrywane ścięgna i mięśnie. I dotarłem.  Nawet zrobiłem zdjęcie francuzowi, on zaś wykonał jedno dla mnie.

No a jako, że dotarłem, czyli inaczej mówiąc wlazłem to kilka zdjęć dorzucę z samej góry.

Tu, widok w drugą stronę, czyli  ze szczytu Rittner Horn na stację kolejki Schwarzseespitze.

No, góry przecież 🙂

Hmm….

Tu troszeczkę widać, jak oznaczone są szlaki.

Najpierw zrzuciłem z siebie plecak, potem padłem plackiem na ziemię. Zanim mogłem znowu podziwiać widoki, minęło chyba z kwadrans. Ale wtedy – pełna rozkosz. No i z zainteresowaniem zacząłem sie przyglądać ludkom siedzącym przed schroniskiem. Jak widać na załączonym obrazku, coś tam mają przed sobą na stołach. Był to mój pierwszy wyjazd od dłuuuuuuuuuuuższego czasu, i pierwszy po operacji, więc wiedziałem, że ani zjeść, ani wypić „normalnie“ nie mogę. Mimo wszystko dopadłem miejsca które się zwolniło i zacząłem przeglądać kartę. 

Przyznam się bez bicia, długo się nie zastanawiałem. Mimo, że wiedziałem, że szybko spotka mnie kara, zimne piwko zwyciężyło.

Oczywiście nie samym piwem człowiek żyje, więc doszło do tego coś bardzo specjalanego i lokalnego -Südtiroler Speck. A to w koszyczku po lewej stronie to tzw. Südtiroler Schüttelbrot. Twarde to jak kamień, twardsze w każdym razie od polskich wojskowych sucharów. Ale do Specku czy sera smakuje super. Ja niestety, dałem radę zjeść warzywka, wypić pół piwka i troszeczkę spróbować Specku z chlebem. Pani kelnerka byłą mocno zdziwiona, kiedy poprosiłem ją o folię aluminiową. Nie uwierzycie, ale dwa kawałki Specku dowiozłem po pobycie w ST do domu.

A potem sama nuda, 

czyli z miejsca gdzie wlazłem, trzeba było zleźć. Całkiem na dół. I cholera, nawet taksówki tam nie jeżdżą. Łaziły co prawda takie z dzwonkami po zboczu, ale stwierdziłem, że nie mój kaliber. Raz, że pewnie by się takie bydlę zarwało pod moim ciężarem, a dwa, że rogate.

Dużo o tym dniu pisał nie będę, bo wróciłem po prostu do Brixen, wlazłem do pokoju, ledwo zdążyłem wziąć prysznic i już spałem.